sobota, 12 września 2009

robhotel
Posted by Picasa

eksplikacja konfiguracji

It, ici=Żyd, Żydzi
Lolak, Lolska=Polak, Polska
Chichia, Chich= Czechy, Czech
Svinstija=Szwecja
Wielki Żelazko=Stalin
Miruś, Milusz= Milena Haykowska
Misio H. Sianokos= Michał Haykowski
Józef Decymetr= Józef Dajczgewand


DLACZEGO TAK, A NIE PO PROSTU?

Bo mi się tak chciało i dlatego, że w reszcie tekstu, a jest tego ponad 200 stron, jest tak właśnie.

Robolhotel


ROBOL HOTEL


To trzeba zobaczyć, żeby uwierzyć w bezwzględny charakter nowych lolskich wyzyskiwaczy klasy pracującej. Jednorodzinny domek, w którym ledwie pomieściłyby się 2 rodziny (2+2x2) jest konstrukcją odpowiadającą wymogom chciwego właściciela, który po prostu z najmniejszej powierzchni, chce wycisnąć jak największy zysk. Dlatego w domu pomieszkuje zawsze około 30 osób, w przeważającej części robotników budowlanych z całej Lolski, ale także paru inteligentów; czasami mężowie wyrzuceni na bruk przez swoje pazerne żony, czasami ukrywający się dłużnicy mafii, a czasami ktoś taki jak ja...Ale o tem, potem. W domu znajduje się 15 pokoi; część to przerobione łazienki i pralnie; inne to salony zamienione na 2 pokoje. Wszędzie, gdzie się da upchnąć jakiegoś nieszczęśnika, jest dla niego miejsce, za które musi zapłacić co najmniej 250 +70 za ogrzewanie (na którym się oszczędza, jakby szefował tu minister energetyki), jeśli dzieli pokój z innymi nieszczęśnikami, aż do 500+70, jeśli, jak ja, chce być sam, z nikim się niczym nie dzielić i marznąć na koszt własny. Na podłogach poszarpane wall to wall, a na schodach rozłażące się dywaniki, o które łatwo się potknąć i zlecieć na niższe piętro, ledwie, ledwie uchodząc z życiem. Jedna wspólna kuchnia, gary, jeśli ich nie podwędzili mieszkańcy domu, z przylepionymi resztkami jedzenia z wczoraj albo i sprzed miesiąca. Talerzy i stojadeł nie ma, każdy musi mieć swoje i strzec jak oka w głowie. Pewna moja awska znajoma wyjechała na tydzień, mnie powierzając opiekę nad dwoma ohydnymi perskimi kotami; kiedy wróciłem do hotelu, w pokoju zalegał szron i było zimno, jak podczas jakiegoś długotrwałego kryzysu energetycznego. Okazało się, że pan Michał, na czas nieobecności gościa, zakręca kaloryfery w pokoju. Rzecz dzieje się podczas mroźnej, lolskiej zimy, zaś niezależnie od kaprysów pogody, młody właściciel „hotelu” reguluje wg własnego widzimisię wszystko, co się da wyregulować, a więc wspomniane już ciepło, ale także ilość energii elektrycznej dostępnej w pokojach, gdzie czynnych jest tylko parę gniazdek w ścianach. Nie wolno używać żadnych dodatkowych aparatów grzejnych i czajników elektrycznych; tłumaczy się to niebezpieczeństwem pożaru, choć goście mogą pić i palić w swoich pokojach, a wiemy skądinąd, jakie niebezpieczeństwo stwarza palący się pet w dłoni pijanego w sztok, śpiącego lokatora hotelu, w którym nie ma ANI JEDNEJ gaśnicy. Pożar w tej chałupie byłby prawdziwą katastrofą. Po kilku dniach pobytu zaznajomiłem się z paroma bywalcami domu przy ulicy 1szej brygady. Pierwszym był Karol, absolwent szkoły rybołówstwa morskiego, po upadku munizmu stracił pracę i od tego czasu błąkał się po kraju w poszukiwaniu straconego czasu. Spędził długie lata na morzu i lubił o tym opowiadać, a ponieważ wlokłem z sobą rodzinny klejnot, maszynę do pisania, którą ojciec dostał był w prezencie od przyjaciela, Rudolfa H-llera (jedna z okolicznych ulic nosi imię gen. Hallera, dla nas niesławnego, dla Lolakow, wręcz odwrotnie) i którą, choć sam na niej nie umiał pisać, chciał, w porywie złości, mi odebrać; nie oddałem z tej prostej przyczyny, że umiałem na niej pisać, no i miałem, co pisać; tak więc, ponieważ siedziałem u siebie i klepałem w ponad półwieczną maszynę, wzbudzałem jakąś tam, niezbyt dla mnie zrozumiałą sensację w ząbkowskim „hotelu”. Karol od razu wyczuł, że może mnie zainteresować swoimi opowieściami, bo, nie da się ukryć, życie hotelowe było wypełnione mało atrakcyjnymi możliwościami. Właściwie poza chlaniem i mordobiciem nie działo się tu nic godnego uwagi, a okolica nic zupełnie nie dodawała do tego cherlawego repertuaru. Więc Karol, po szkole, został inspektorem na wielkich statkach przetwórniach, gdzie doglądał przestrzegania przepisów bhp (czy to jeszcze ktoś pamięta?). Snując tak swoją opowieść, powiedział w pewnym momencie rzecz wielce zastanawiającą. W każdym razie, w tej raczej nudnawej narracji, mnie zaskoczyła: „Miesiącami nie widziałem nieba!” powiedział i na chwilę przerwał opowieść. Był już nieźle nawalony (nauczyłem się w hotelu kilku słów, których nigdy przedtem nie słyszałem), a inni goście pokoju, gdzie go słuchałem, wybuchli na to śmiechem. „Biedny Karol,” powiedział Paweł, 30sto paroletni ekonomista, ukrywający się w hotelu, choć trzeba powiedzieć, niezbyt pilnie, przed jakąś mafią, której był winny furę szmalu, który pożyczał, by się mógł wyżywać przy ruletce, „właśnie wszedł na ten poziom abstrakcji, gdzie jedynym ratunkiem będzie materac i parę godzin snu.” I faktycznie, Karol, prosto z krzesła, właściwie niemal z krzesłem, zwalił się po chwili na materac i momentalnie zasnął. Następnego dnia zaprosiłem go do swojego pokoju, gdzie mógł spokojnie i bez wódy ciągnąć dalej swoją opowieść. „Dlaczego,” zapytałem, „nie oglądałeś nieba, choć płynąłeś pod gołym niebem? Trochę to dziwne, nie?” Karol popatrzył na mnie, jak na idiotę. Nie, żeby nie zrozumiał pytania, bo na przykład nie pamiętał swojej wczorajszej konstatacji; nie, po prostu nie rozumiał, jak ja mogłem nie rozumieć takiej oczywistości! „Wy tu wszyscy jesteście szczury lądowe i nic nie rozumiecie specyfiki zawodu rybaka, choćby był inspektorem bhp. Nie byłem jakimś majtkiem, czy oficerem pokładowym. Moim miejscem pracy była przetwórnia, taka morska fabryka, i tam spędzałem czas! Siedziałem w hali produkcyjnej, w huku i smrodzie i zamiast patrzeć w niebo, patrzyłem na taśmę i roboli patroszących dopiero co złowione śledzie czy dorsze. Smród panował tam straszny, a podłoga wyścielona rybimi wnętrznościami była jak ślizgawka, na której nie tylko mogłeś złamać sobie rękę czy nogę, ale w ogóle życie oddać, jakoś niefortunnie waląc łbem w jakiś kant...” Karol, w przeciwienstwie do innych mieszkancow domu prawie wcale nie klął. Właściwie nie wiem, czy aby nie ze szkodą dla opowieści. Obecność takich intensyfikatorów jak „no i kurwa jego mać”, czy „no to w pizdę se pomyślałem” albo „no kurwa, tego kurwa nikt w pizdę nie zrozumie”, przydałaby kolorytu, a nawet wręcz byłaby jakimś gwarantem autentyczności narracji. Z jakichś względów, być może podobnego charakteru, te same pizdy, chuje, kurwy w dupę jebane pomagały nam na dalekiej północy zachować resztki języka, który bez tego uległby pewnie rychłemu zapomnieniu. „Nie, no kurwa, co ty pierdolisz?!” – czy Mosiek M., pisarz lolski, (przydałby mu się korektor, bo w swojej ostatniej książce kładzie ciężarną żonę, Jadwigę, do szpitala, ale rodzić każe, dosłownie parę zdań potem, jakiejś Jolancie) byłby w ogóle w stanie skonstruować jakiekolwiek zdanie, gdyby nie trening z kurwami i chujami? Wątpię. Tak więc Karol nie używał tych kul, którymi podpierali się emigranci dla ratowania języka, a krajowi robole po to, żeby w ogóle coś powiedzieć.
„Po zamustrowaniu właziłem pod pokład i wychodziłem, kiedyśmy zawinęli po pół roku do macierzystego portu. Czasami nawet po roku...A ten smród! Kto tam nie postawił nogi, nie wie, co to jest prawdziwy smród. Taki, którego nie zmyjesz ani mydłem, ani pumeksem. To on mnie rozwiódł z żoną i pozbawił rodziny! Człowiek się żeni na dobre i na złe, ale ja ją rozumiem...Wszystko na mnie i we mnie śmierdziało rybami. Ludzie się ode mnie odsuwali, bo tak cuchnąłem. Gdyby jeszcze pensja była, jak się patrzy, ale no, wiesz, co człowiek zarabiał w socjalizmie.” W tym momencie Karol się rozpłakał. Płaczący mężczyzna to dla mnie obraz kompletnego odjazdu i utraty hamulców. Nie, żeby mi się czasami nie zbierało na płacz; zwłaszcza, kiedy czytam czyjeś wspomnienia i wśród nieszczęść i większych jeszcze tragedii staje się coś Dobrego, coś, co zmienia obraz całkowitej klęski, na jakąś tymczasową przegraną i dlatego napawa mnie optymizmem. Czyżby pozostałość Wielkiego Żelazka? Kto wie? Chciałem mu powiedzieć: prawdziwy munista nie płacze, ale ten Karol by nie zrozumiał dowcipu. W końcu poprosiłem, żeby wyszedł, bo nie lubię patrzeć na rozmazanego faceta. Nie jesteśmy w przedszkolu! Po chwili dodałem: ryczysz jak ciota. Karola, jakby młotkiem dostał prosto w swoją zhańbioną męskość. Otarł łzy i dumnie powiedział: Nie jestem ciotą, a kto mówi, że jestem, zaraz dostanie w mordę. Nie twierdzę, że jesteś, Karolu, tylko, że mażesz się jak ciota. To zasadnicza różnica, nie uważasz? Może gdybyśmy siedzieli w eleganckiej knajpie, powiedział, myślałbym jak ty teraz, ale tu te wszystkie niuanse giną w przestrzeni miedzy tobą i kompanem w dyskusji. Nieważne, co tam sobie myślisz, kiedy mówisz ciota; ważne, co myśli twój interlokutor i jak on to rozumie. A tu, człowiek drugiego człowieka nie słucha tak jak w eleganckim świecie. Tu jest albo, albo. Kiedyś stałem na mostku kapitańskim na Morzu Beringa, fale wielkie jak 4ro piętrowe domy...Coś mówił dalej, ale tym razem ja nie słuchałem. Zastanawiało mnie, co siedzi takiego w człowieku, że jego intelektualny rozsądek nie ma się nijak do życiowego. Taki Karol, nie da się ukryć, mówił rozsądnie, ale mówił tu, nie w eleganckiej knajpie, a był tu nie dlatego, że akurat zachciało mu się pomieszkać na bezludnej, ząbkowskiej wyspie, a dlatego że nie miał innego wyjścia. Był kompletnie goły i poza chlaniem i dorywczą pracą na budowach stolicy, nie miał nic innego do roboty....Też się zdarzało, mówił Karol, ale nie wiem, o czym. Pół roku bez kobiety to nie są żarty! No, to już pójdę. Napiszesz coś? Ja bym ci miał tyle do powiedzenia! Ok, Karolu, powiedziałem. Umówimy się na konkretny dzień i godzinę, i wtedy mi wszystko opowiesz. Oczywiście mówiło się namiętnie o kobietach. Były przyczyną wszelkiego zła, ale i dobra, na tym padole. Z nią – źle, bez niej – jeszcze gorzej. Przytakiwałem, ale sam nie mówiłem nic. Nie lubię się zwierzać, a zwłaszcza po doświadczeniach z Decymetrem i Teykowską. Miała rację Willa Cather, pisząc w My mortal enemy: It’s all very well to tell us to forgive our enemies; our enemies can never hurt us very much. But, oh, what about forgiving our friends? That’s where the rub comes. Też tak myślę, a na potwierdzenie tej sentencji mam 1000 i 1 przykładów, każdy z innej beczki. Parę dni potem Karol poprosił o pomoc w napisaniu podania do sądu w sprawie spadku po ojcu. Nadstawiłem uszu. TO było interesujące! Wiesz, w ogóle się na tym nie znam, powiedziałem. Co ci mogę napisać? Svinstijskie prawo mnie rozłożyło na łopatki, a lolskie pewnie nie dużo lepsze. Zapomnij o sprawie, czyli, jak mawiała moja matka, let bygones be bygones, i gnij w tym hotelu, jak każdy inny. Nie znam angielskiego, odpowiedział, a sprawa jest niezwykle skomplikowana. Należy mi się zachówek. A co to takiego? Z czym to się je? – właśnie mi się przypomniał miły lolski idiom. To jest tak, powiedział Karol. Jak np. umrze ci tata, ale tobie nic nie zostawi, choć mówił, że zostawi!, to i tak ci się nalezy 5% od wartości pozostawionego majątku...- No, a dlaczego stary ci nic nie zostawił? Siostrę masz? To są największe szmaty, a jak przyjdzie co do czego, gorsze od najgorszych kurew. No to by była koincydencja, co? Koestler mógłby się w grobie uśmiechnąć z zadowolenia!. Ale nic z tego. Przyrodni brat i sąsiad donieśli na policję, że Karol bije starego ojca. Biłeś tatę? zapytałem z niedowierzaniem. W ogóle mi Karol nie wyglądał na człowieka zdolnego do czegoś takiego, ale co człowiek wie o drugim człowieku? Trochę śmy się kłócili, ale ręki na tatę nie podniosłem! zakończył patetycznie. Zachówek! Ze też czegoś takiego nie było w Svinstii! A może nic o tym nie wiedziałem? W Lolsce jest jeszcze jedno świetne prawo, które pozwala obciążyć bogatszych krewnych alimentami na rzecz biedniejszych członków rodziny, a nawet na już dawno rozwiedzionych małżonków. Czytałem jakaś historię o facecie, któremu dobrze ustawiona ex małżonka musiała wypłacać niezłe pieniądze, choć od rozwodu minęło 40 lat. Bardzo humanitarne, hehehe. W związku z tą niecodzienną, Karolową sprawą, przypomniałem sobie własne ostatnie podrygi w akcji dobierania się do zachówka po moim ojcu, ideologu świetlanej przyszłości, Karolu D. Kahanie. Miruś skrzętnie składała jego lolską emeryturę na swoim koncie w Awie, ale jednak zażądała wydania z pozostałości po ojcu następnych tysięcy na nagrobek taty. Nie zgodziłem się. Właściwie nie powinienem był się zgadzać nawet na opłacenie pogrzebu; w końcu jego lolska emerytura wystarczyłaby na przynajmniej jeszcze dwa pogrzeby, nie mówiąc już o kilku innych, ale oni byli szybcy jak błyskawica. Rzecz oczywista, w oczach tych wszystkich Gietuchn i Zul, byłem skąpcem i chamem, zaś siostrzyczka z Misiulem, świętymi i światłymi humanistami. Jeszcze się teraz wkurwiam, kiedy sobie przypomnę tę szmatławą Gietuchnę, kiedy mi mówi: Tak jak ty się zachowałeś! Ale, no kurwa, jak się zachowałem? Na to pytanie mi ta munistyczna ściera nie odpowiedziała. Same kurwy i złodzieje!
Okazało się, że on i brat mieli tę samą matkę, ale tata Karola nie był tatą brata. Dużo bardziej skomplikowane, ale efekt ten sam, co i u mnie, plus u Karola możliwy zachówek, a u mnie same długi. Do tego wszystkiego jego matka, jak mój ojciec, ostatnie lata życia spędziła w obłokach alzka, zaś jego ojciec, jak moja matka, niemal słowo w słowo powiedział jemu, co mnie matka. To wtedy Karol zwinął manatki i poszedł w siną dal. Byłem u prawnika, mówił dalej, ale ten chce ode mnie za list do sądu 3000 złotych. Ty mi to zrobisz taniej, co? Ja ci to zrobię za darmo, Karolu, ale do tego musisz znać prawniczy żargon i pewnie inne ich kruczki. Dobrze pamiętałem listy Miruś do svinstijskiego sądu, kiedy płynnie i bez zająknięcia, tłumaczyła sądowi, że tatko pieniędzy żadnych nie posiada i dlatego nie potrzebuje prawnego opiekuna. Nic nie wspominała oczywiście o lolskim koncie, a rękę na pulsie cały czas trzymała Anna Gorsetov, jej prawniczka, którą kiedyś odwiedzałem z sierżantem. Trzeba mieć łeb na karku, powiedziałem. Na mój rozum te 5% wystarczy może na trumnę i księdza, a może i na księdza nie. Pamiętałem przecie ile za posługi brał Stanisław M., niedoszła ofiara Grzegorza P. Żył sobie za te datki miło i przyjemnie, a starczało nawet na prezenty dla młodocianych przestępców, nad którymi roztaczał swą błogosławioną opiekę. To była trochę śmieszna postać, ten Stasio, jak go nazywali w rodzinie. I ja go tak nazywałem, kiedym się jeszcze przyjaźnił z jego bratem, Krzysztofem M., synem Krystyny M., której tatę zadenuncjował tata Gietuchny P-skiej, matki Olka P-skiego, eksperta od stresu. Wątpię czy poddałbym się jego eksperymentom, które nikomu pewnie nie przyniosły żadnej ulgi, może poza ulgami podatkowymi dla samego eksperymentatora. Stasio w sutannie przypominał tancerki radzieckiego zespołu pieśni i tańca „Bieriozka”. I on, jak one, poruszał się, jakby płynąc po ziemi. Tymi samymi drobniutkimi kroczkami przemieszczał się po salonie domku na ulicy Złocz-skiej, sam z sobą debatując o nieludzkich eksperymentach ekspertów od aborcji. Był wielkim znawcą korzyści płynących z miłości małżeńskiej i stosowania kalendarzyka, zamiast prezerwatywy. Gdy kiedyś zwróciłem mu uwagę na kontradykcję zawartą w głoszonych przekonaniach, tę „obiektywnie rzecz biorąc” sprzeczność jego tez z rzeczywistością, od której od lat oddzielała go zwiewna sutanna, zaczął cytować Ojców Kościoła i, w swoim mniemaniu, wygrał tę dysputę. Mnie jednak nie zależało na wygranej; chciałem jedynie, by uznał niekompatybilność jego ocen ze stanem faktycznym rodzinnego życia przeciętnej lolskiej rodziny, choćby nawet byli, jak on, katolikami. Rzecz jasna, nie spodziewałem się, że uzna za stosowne zgodzić się ze mną, ale niechby już przestał bredzić! Albo, gdyby nie umiał przestać bredzić, niechby się powstrzymał od tyrad na nierząd panujący w stosunkach międzyludzkich, a zwłaszcza międzypłciowych. Nic z tego! Czasami, jakby od niechcenia, wtrącał, że my nie rozumiemy problemu. Kto „my”? – pytałem, spodziewając się zresztą, zanim jeszcze otworzył usta, znanej mi odpowiedzi. I faktycznie, chodziło o to, że Ici nigdy nie zrozumieją, co każdy katolik powinien widzieć gołym okiem, a jeśli nie widzi, to także z winy rozwiązłej, ateistycznej propagandy „naszych starszych braci w wierze”. Nigdy nie wspomniałem o młodzieńcach, warunkowo wypuszczonych z więzień pod jego kuratelę i zamieszkujących z nim pod jednym dachem, których przygotowywał do życia w nieco odmiennych realiach socjalnych, zwłaszcza zaś płciowych. Ludzie wiary napawali mnie lekkim obrzydzeniem; zawsze widziałem w nich kogoś, komu wiara dawała jakieś dodatkowe punkty, którymi lubił machać, takim jak ja, przed oczami. Ale np. wiara mojego ojca w nieomylność Wielkiego Żelazka spowodowała też załamanie się mojej wiary w nieomylność jakiegokolwiek autorytetu, nie tylko politycznych przywódców. Miałem 11 lat, kiedy nasz świat oniemiał na wieść o „błędach i wypaczeniach”; moi rodzice mieli powyżej 40stki i wydawałoby się byli na tyle dorośli, że taka siurpryza (jestem w tym miejscu w największej mierze ironiczny; co to za siurpryza dla ludzi, którzy wojnę przeżyli w Anglii i mieli dostęp do informacji) powinna była ich przynajmniej powstrzymać od dalszych działań dla partii, a tymczasem stało się wręcz przeciwnie. Więc nie mnie w głowie myślenie, że robol mógłby być kimś innym, niż pijusem; oni piją i będą pili, bo taka jest lolska tradycja robotniczo-chłopska, a zresztą i partyjno-rządowo-telektualna (telewizja+intelekt=telektuał i wszelkie pochodne). W robhotelu paru gości jest na permanentnym rauszu, bo piją w pracy i po pracy. Nic się w tej materii nie zmieniło od czasów króla Świeczka. Niektórzy, jak Karol, piją, bo ktoś im podstawił nogę, oni się przewrócili i wóda stanowi środek przeciwbólowy. Inni piją, bo taka ich natura, a jeszcze inni, bo chcą się w czymś sprawdzić. Do głowy by mi nie wpadła nigdy myśl o przywódczej roli klasy robotniczej i zawsze mnie zastanawiało, co myślał, np. wielki umysł jak Leszek K. czy Włodzimierz B., kiedy jeszcze za swój traktowali slogan o przywództwie klasy robotniczej. Ciekawi mnie, czy płacąc składki partyjne traktowali to jako zaszczyt, czy konieczność życiową (a więc czysty oportunizm)? Cała ta Solidarność przecież to wynik wiary, że klasa robotnicza faktycznie jest przywódczą w narodzie. Stąd ta masa partyjnych telektualistów w jej szeregach. Gdyby powstała w Czechach, miałaby 1000 członków i żaden robol nie uwierzyłby w partyjno-kościelną retorykę ich przywódców. Myśleliby zapewne, że te Geremki, Michniki, Lityńskie i Kołakowskie to są jakieś ćpuny i poszliby na piwo raczej niż dniami i nocami strajkowali z religijnymi pieśniami na ustach. Czysta paranoja wg mnie i możliwa jedynie w kraju, gdzie wóda jest wpisana w charakter obywateli (przy-wódcza=przy-wódce). Te matki boskie, te hołdy totalitarnym głowom kościoła, to przecież nic innego, jak powrót do kościoła marksizmu-leninizmu, z Wielkim panem Żet w roli JC i matki boskiej w jednej i tej samej postaci. Dlatego tak im było do twarzy w rolach negocjatorów i ideologów tego robotniczego niewypału, który do końca dni moich uważany był, ale tylko w Lolsce!, za sprawcę upadku munizmu. Kompletna bzdura. Typowy klin klinem. Jak munistyczna ze swej natury organizacja niby miałaby rozłożyć munizm? Tylko w głowie jakiegoś deliryka mogła powstać taka myśl, ale na szczęście, a raczej chyba nie!, w Lolsce ich nie brakuje. Dlaczego np. w redakcji czasopisma pt. Duch zucha, gdzie udzielała się Miruś (kłamała, twierdząc, że to był dziennik; wychodziło toto 3 razy w tygodniu, a ja bym w ogóle zakazał barachło), wnuczki W. Żelazka pchały się do reprezentacji interesów robola? Bo święcie wierzyły, że taka ich rola w państwie, gdzie robol na piedestale. Ale, co gorsza, nic się nie zmieniło po jej przyjeździe do Svinstii. W pewnym momencie ktoś mnie informuje, że Milusz pracuje jako ambasador demokracji. Po prostu zdębiałem. Jakiej demokracji? W Svinstii nie ma żadnej demokracji, a jest coś, gdzie takie zuchy jak Miruś mogą się czuć jak ryba w wodzie. Tam, jak w delirium solidarnościowca, władzę ma biurokrata (zresztą często robolskiego pochodzenia), który poucza niesfornego obywatela, co jest dla niego najlepsze. Ciekawe, czy ktoś wie o jej listach do Sodra Roslags Tingsratt? Cholera, gdybym wiedział o tym wcześniej, wysłałbym im parę egzemplarzy! Tak, tak, nauki Wielkiego Żelazka nie poszły w las! Przecież i on, poza jebaniem dziewoczek jak Miruś, był pospolitym przestępcą, zanim nie został ochrzczony słońcem narodów i wyzwolicielem spod jarzma ciemiężycieli. Gdyby nie on, do dziś Afryka wciąż byłaby w posiadaniu starych kolonialistów, a na bliskim wschodzie angło-amierikanskie firmy naftowe współzawodniczyłyby o zyski. Wielki Żelazko, z jego armią ludzi dobrej woli, zmienił to wszystko. Wojny narodowo-wyzwoleńcze to był pomysł genialny i jego własny. Gdzie się dało, jakieś koterie jednomyślnych czarnych, żółtych i pomarańczowych partyzantów przejmowały władzę, by w krótkim czasie doprowadzić kraj do ruiny. Gdzie nie spojrzeć, recepta Wielkiego Żelazka sprawdza się do dziś. To był faktycznie wielki umysł i jeszcze się zdrowo najebał! Kochany Żelazko! Powiesiłem sobie jego portret (z fajką! mogłem zkserować dla p. Trznadla, ale już za późno) w robhotelu i od czasu do czasu wdawałem w rozmowę; rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym, a jeśli różniliśmy się w ocenie pewnych wydarzeń, to tylko dlatego, że on nie żył już od tamtego pamiętnego 5 marca 1953 roku, a ja nie pamiętam daty mojej śmierci. Któregoś dnia zapytałem go, co by zrobił, gdyby go ktoś, jak Miruś mnie, wykiwał z należnego, choćby i zachówka? To proste, odpowiedział niezawodny Koba. Postawiłbym pod ścianę i po herbacie! Łatwo powiedzieć, tawariszcz Wielikij Żelazko, ale jak to zrobić, kiedy ona jest przekonana o tym, że wsjo w pariadkie, a ja dogorywam w ząbkowskim robhotelu mając roboli-pijusów za sąsiadów? Za moich czasów, powiedział popykując z fajeczki, brało się 2 tawariszcziej i szło pod wskazany adres. Pukało się do drzwi, a potem załatwiało sprawę od ręki. Znaczy, co? zapytałem. Ciach-ciach i po sprawie? Jak otworzyła żona albo i kochanka, to się pytało czy jest obecny gaspadin NN, a kiedy ona się domyśliła, w czym rzecz i chciała zatrzasnąć drzwi, wpadało się do mieszkania i wyciągało tawariszcza spod łóżka albo z szafy. Cicho sza, a potem się wychodziło z mieszkania i po sprawie. Teraz są inne czasy, odpowiedziałem po chwili. Po pierwsze, skąd wziąć 2 towarzyszy? A poza tym, dziś władzę ma pieniądz, nie wielkie ideały, jak za waszych, tawariszcz Wielikij Żelazko, czasów! Bez dolarów, a nawet rubli, ani rusz! Nu, da, odparł pyknąwszy z fajeczki, pażiwiom, uwidim! Skazał sliepoj, dodałem. Maładiec! zakończył dyskusję idol mojego dzieciństwa, wyjął fajkę z ust i odwrócił do mnie plecami. Gdyby ktoś z nich przyznał, że jak ja kochał, a nawet wielbił, za przykładem swoich rodziców, Wielkiego Żelazka, a nie co rusz to i bronił ich wyborów (wybór był jasny: albo on, albo Hitler, twierdził pewien mój rówieśnik), o sobie zaś twierdząc, że zawsze był liberałem (ale liberałowie z reguły nie konwertują na czarnosecinny lolski katolicyzm). A przecież to w dzieciństwie i wczesnej młodości nabraliśmy manier propagandystów stalowej woli Wielkiego Żelazka, więc i nic dziwnego, że wielu z nas stało się ludźmi dobrej woli, gotowych poświęcić życie paru milionów roboli-pijusów dla idei wszechświatowego szczęścia i pokoju. Oczywiście, jasne-jasne!, nic się dobrego nie da o nim powiedzieć. No, kochał córeczkę, ale synów w zasadzie miał w głębokim poważaniu. Kiedyś miałem krótką wymianę zdań na temat gwałtów, których sprawcami byli żołnierze armii wyzwolicielki w ich marszu do Berlina, ze specem od tych spraw, Misiem Sianowskim, mężem Miruś, mojej dobrowolnej (od dobrej woli) siostry. W jego książce (chciał, żebym mu ją przetłumaczył!) Dzień pierwszy, dzień ostatni (oczywiście od razu przyszła mi na myśl Międzynarodówka z bój to jest nasz ostatni), M.Sianowski pisze, że „były pewne incydenty”, słowa, które mnie niezmiernie rozśmieszyły i które odpowiednio ironicznie skomentowałem podczas naszej listowej wymiany zdań. Wtedy to mnie Misio pouczył o swoim megawkładzie w walce z cenzurą, bo oto tak ważne słowa nie zostały przez nią zauważone. To mnie jeszcze bardziej rozśmieszyło, bo te „pewne incydenty” to setki tysięcy, jeśli nie miliony, zgwałconych, nie tylko zresztą Miemek; Ruscy gwałcili przecie wszystko, co się ruszało, a nawet i nie. I o tym fakcie się wiedziało i pisało grubo przed ukazaniem się wyżej wymienionej książki autorstwa Misia H. Sianowskiego. Ale za to ja o W. Żelazku chcę powiedzieć jedno dobre słowo: Miał niucha i wiedział, co może powstrzymać przyszłe miemieckie pokolenia od kolejnych prób uszczęśliwiania świata ideą aryjskich nadludzi. To były właśnie te „incydenty”, kiedy to armia wściekłych i napalonych nie tylko słowiańskich „podludzi”, przyczyniła się do masowej produkcji miemieckich kundli, których ani rusz się nie da wytępić Cyklonem B. Uważam, że to był genialny pomysł! Prawdę powiedziawszy, kiedy poznałem Misia H.S. myślałem, że jest właśnie produktem nieokiełznanej chuci jakiegoś Alioszy z pepeszą, bo facjatę ma prosto z filmu Jak hartowała się stal. Taka prawdziwie kacapska, szczera i otwarta morda z rozpalonymi kurwikami w głazach. W filmie gen. Oczara „Barwy walki” mógłby zagrać np. enkawudowskiego szyfranta, a może nawet zagrał. Tak więc Wielki Żel miał głowę na karku! Amierikańcy płacili papierosami i pończochami, ale za cash and carry, a nie jak u naszych bohaterów: taśmowa robota i jeszcze nachapali się zegarków ile dusza zapragnie. Tamci dżentelmeni, bo nie zapominajmy o Anglikach i Francuzach, Kanadyjczykach i Australijczykach, którzy nie żałowali Miemrom pończoch i fajek, a nawet nie pomyśleli, że mogli mieć to wszystko, i jeszcze trochę, za darmo. Kiedyś widziałem w Pradze w TV program o wysiedlonych po wojnie sudeckich Miemcach. Do dziś mieli koszmary, krzyczeli prosto do chichskich kamer, a krajobrazy sennych pagórków i domów byłych mieszkańców miały nam, widzom, ukazać rozmiar ich tragedii. A idźta w pizdu! krzyczałem prosto w ekran telewizora. Dobrze wam tak! Wystąpiła w tym programie, z twarzą rozoraną zmarszczkami, jakaś ofiara spotkania z benewolentną armią wyzwolicielką. Było na co popatrzeć. Roniła rzewne łzy (nigdy nikomu o tym nie mówiłam!) i opowiedziała ilu i jak zbezcześciło nie tylko ją, ale i matkę, dwie siostry i na dokładkę jeszcze tatę. Chłonąłem każde jej słowo jak jakiś eliksir życia wiecznego. Głupie babsko! Zamiast się cieszyć, że przeżyła (co Itom doradzają eksperci od życia psychicznego), jeszcze narzeka! Paszła won! Nie da się ukryć, że w Chichach jest coś masochistycznego, czego w Lolaku nie uświadczysz, choćbyś szukał i sto lat. Oni wciąż rozdrapują miemieckie rany i kajają się za grzechy, które tu i ówdzie, w rozpętanym przez Miemców szale emocji, faktycznie popełniono. No i co? Gdzie drwa rąbią, drzazgi lecą, jakby słusznie zauważył Wielikij Żelazko. Jakoś zbyt łatwo udało się ludziom dobrej woli ( w Chichii jest ich masa!) zapomnieć, że ludzkie tragedie, choćby i z podobnym, a nawet jednakowym skutkiem, są nieporównywalne. Niezależnie od tego, czy współpracował czy nie z okupantem, każdy Chich, który nie był Miemcem czuł, że musi gdzieś te wezbrane emocje rozładować. Rozładowywał więc na nich, którzy nań sprowadzili nieszczęście poddania się takim właśnie emocjom, które i z przeciętnego obywatela czasami czyniły zwykłego zabójcę. Gdzie jest ta cienka linia między zabójstwem i morderstwem? Właśnie tam, w emocjach, które czasami i stoika poniosą niewiadomo dokąd. Mordercami byli Miemcy, którzy zabijali dla idei, na zimno, ciągnąc zresztą z tego procederu niebotyczne zyski. Miemców zaraz po wojnie zabijano przeważnie w afekcie i choć czasami czyniono to dla zysku (przejęcie majątku ofiar) i tamtych zabójstw nie zaliczyłbym do kategorii morderstwa. Nie dlatego, że morderstwem nie były (w świetle prawa mogły być), ale dlatego, że katami byli osobnicy, których poniosły zrozumiałe emocje. To, co dla nas dziś wydaje się niezrozumiałe, wtedy temu się rozumiało. 60 lat po wojnie Miemcy, w atmosferze „wzajemnego zrozumienia” między ludźmi dobrej woli uznali, że nastał czas zniwelowania różnic między katami i ofiarami, i dlatego z taką łatwością udaje się im odgrywać rolę ofiar. Paszli won! mówię. Poczekajcie 1000 lat, a potem się zobaczy! Bo też prawie niezauważalnie nastał czas, kiedy niektóre akty agresji, a także morderstwa popełniane w biały dzień na ulicach europejskich miast, zostały przez tych różnych Galtungów i Birnbaumów, Judtów i Garton Ashów uznane za akty zgodne z poczuciem sprawiedliwości dziejowej: Agresor jest ofiarą, a ofiara agresorem. Dla sudeckiego Miemca, który w 95% był zwolennikiem Hitlera to jest, jak mawiał nieoceniony Mułka, woda na młyn. Paszli won, sabaki!
Kiedyś Karl B., w trakcie jakiejś gorączkowej dyskusji o Itach (myślałem, że był, ale nie był), zadał mi pytanie, z którym się wielokrotnie spotykałem w dyskusjach z innymi ludźmi dobrej woli: Uważasz, że Ici są lepszymi ludźmi? To pytanie jest jak papierek lakmusowy, który i w najzagorzalszym obrońcy praw człowieka odnajdzie głęboko ukryte antyickie niechęci. Czy miałem jemu, historykowi, mówić, kim byli Ici przez ostatnie 1000 lat europejskiej historii? Przecież nawet, kiedy dokonywali czynów niegodnych, zawsze byli też, a w każdym razie mogli się nimi kiedykolwiek stać, ofiarami widzimisię władców. It, jak każdy inny człowiek, jest tylko człowiekiem i nic, co ludzkie, nie jest mu obce. Zabije, zamorduje, ukradnie, zbezcześci, polubi, pokocha, znienawidzi, zabawi się i posmuci. Ale zawsze, zawsze, gdzieś w zakamarkach mózgu (jeśli jest racjonalistą) albo duszy (jeśli ma metafizyczne ciągotki) będzie pamiętał, że jego życie wisi na włosku i jakiś nieostrożny ruch, czy słowo, i już jest po nim. Ja, choć byłem za pan brat z prawie każdym w robolhotelu, podskórnie czułem strach, który czasami wydostawał się z tamtych zakamarków i całkowicie mnie paraliżował. W nocy zamykałem się na 10 spustów i nie wychylałem nosa aż do rana. Bo to właśnie w nocy, a właściwie późnym wieczorem, zaczyna się prawdziwe życie robolhotelu. Flaszki idą na stół, chłopaki (czasami już dawno nie chłopaki) piją, śmieją się, narzekają na pracodawców, a w miarę upływu czasu ich słowa stają się coraz bardziej agresywne, rozmowy chylą się bliżej i bliżej ku temu, co zalega w lolskich duszach od stuleci: ku sprawcy wszelkich ich nieszczęść i porażek – Itom. Oni se kurwa dziś używają w apartamentowcach, a co my? Kto kurwa walczył o wolnom Lolskie, jak nie my, co? A tu kurwa patrzta na tych wiarołomców! Kto ich kurwa przyjął, jak ich inni wypędzali? Niezależnie czy słyszy się to z ust profesora historii, czy coraz bełkotliwszym tonem wypowiada je umęczony robol-pijus w Ząbkach, brzmi jednakowo. Ani ten, ani tamten nie pamięta nic takiego, co naruszyłoby jego przekonanie o dobrotliwej naturze prawdziwego Lolaka i niewdzięcznej postawie Itów. To jest zasadnicza różnica między Chichami i Lolakami. Tam, przede wszystkim, właściwie nie uświadczysz filoItów. Poza krzykliwą grupką neonazistów, antyityzm jest w zasadzie nieobecny w politycznym dyskursie, może poza munistami, dla których procesy w 50tych latach do dziś reprezentują autentyczny wyraz sprawiedliwości dziejowej. Ich pomijam, bom się w ich kręgach nie poruszał; pomijam też i tych, którzy doznali iluminacji w 1968 roku, ale w 1951 byli za rozprawieniem się z yjonistycznym spiskiem wewnątrz partii, np. przyjaciele Ruzenki i Karlicka, Lilka F., Karel C., czy Alenka M., ex kochanka ojca i dozgonna przyjaciółka matki. Ich najlepszym argumentem (używał go i Misio H. Sianowski w wojnie ze mną) było zawsze pytanie: A co ty byś zrobił w takiej sytuacji? Na to pytanie nie ma żadnej odpowiedzi i oni to oczywiście doskonale wiedzą, a zadają je jedynie po to, żeby wprawić w zakłopotanie każdego, kto w muniźmie i munistach widzi wrogów konkretnego człowieka. Co prawda więc antyityzm jest w zasadzie medialnie w Chichii nieobecny, tak zwanemu zwykłemu człowiekowi nie jest obcy, choć od zwykłego lolskiego człowieka dzieli go ocean nie do przebycia. Chisi pożalą się na Itów przy piwku, wypomną munistyczne ciągotki, zapominając o tychże u ich własnych rodziców czy innych krewnych, ale nigdy nie słyszałem Chicha nawołującego do rozprawienia się z Itami, co dość często słyszałem w Lolsce. I w Lolakach i w Chichach istnieje przekonanie, że munizm jest wyrazem ickiej krucjaty w celu opanowana świata, ale Chisi wypowiadają te idiotyzmy, jakby w nie nie wierzyli, zaś Lolacy, wręcz odwrotnie: do dziś wierzą, że taki jest cel ickiej egzystencji. W Chichii po wojnie nie było, jak w Lolsce, pogromów, a stosunek do powracających z obozów Itów był w zasadzie poprawny, choć już sprawa zwrotu zagrabionego majątku wywoływała podobne jak w Lolsce awantury, ale kończone w sądach, nie w pogromach. Natura ludzka jest bowiem niezmienna i łatwiej wziąć cudze, niż je potem oddać. Tak już jest i żaden dobry człowiek dobrej woli tego nigdy nie zmieni. Kiedyś dawałem prezenty mojej siostrze, Miruś, ambasadorowej svinstijskiej biurodemokracji, ale kiedy po przeczytaniu jej załganych wywodów w Krajobrazie po klęsce, wyd. Przedświt, opowiadanie pt. „Emigrantka. Dowód tożsamości”, zażądałem ich zwrotu, nawet nie dostałem odpowiedzi na list. Wydawałoby się, że honor, o którym Lolacy, a zwłaszcza katoliccy Lolacy, nie przestają mówić, nie pozwoliłby jej na trzymanie rzeczy, które dostała od człowieka (choć i brata jednocześnie), któremu nadaje cechy charakteru, których nie powstydziłby się jakiś seryjny morderca. Nic podobnego. Te rzeczy przyrosły jej do żelazkowego garba i nic na świecie ich od niej nie wydostanie. No, a jak już jestem przy siostrze, to spróbuję uporządkować dokumenty związane z przekrętami Miruś i Misia H. Sianowskich. Przebywając w tym robolhotelu zdałem sobie sprawę, że być może zostanę już w nim na zawsze, a nie chciałem rozstawać się ze światem w takim niespełnieniu, o którym tak przekonująco prawiła moja matka.
Tak więc: Na początku oczywiście był akt darowizny mieszkania z 5 czerwca 1994 roku (robhot 14a). Już o tym wspominałem, więc się nie chcę powtarzać. Nie zostałem powiadomiony o tej uroczystości, a Miruś z matką przez następne lata zachowywały się, jakby nigdy nic, słowem o tym nie wspominając. Dopiero śmierć matki spowodowała, że sam się ocknąłem i zgłosiłem chęć dowiedzenia się czegokolwiek o sprawie. Miruś milczała jak grób. Napisałem do urzędu, którego urzędniczka (już opisana) odpowiedziała, że wszystko już widziała i jest ok. O wszystkim już mówiłem, ale wciąż mnie korci, żeby przypierdolić jeszcze raz! List autorstwa demokratycznej urzędniczki załączam do opusu (robhot 14b) To ona, ta picza, nie powiadamiając mnie o swojej decyzji, posłała do sądu zawiadomienie o stanie majątkowym matki, spisanym przez samą świętą i nietkniętą Miruś (robhot 14 c,d). A przecież i matka miała w swoim posiadaniu prezenty ode mnie, które chciałem raczej mieć u siebie, niż dzielić się z tą katolicką szmatą, moją siostrą. Poza tym w jej posiadaniu była obrączka ślubna mojej byłej żony, Katki M., za którą zapłaciłem własną krwawicą, a która w posiadaniu matki znalazła się za przyczyną zbyt dużego rozmiaru zakupionej obrączki (chyba myślałem o jej języku!). Matka, Sigmund miałby coś na ten temat do powiedzenia!, w przypływie jakichś nieznanych uczuć wymieniła się z Katką na obrączki i teraz ta obrączka leży u tej piczy, mojej siostry, zamiast w mojej kieszeni. To nie takie ważne. Dużo ważniejsze, to dokumenty jej przeszłości, a miała np. swój stary chichosłowacki paszport, który mógł mi ułatwić uzyskanie chcichskiego obywatelstwa; i o tym ani słowa w spisie jej rzeczy. Właściwie o niczym ani słowa. Nic o rozległej korespondencji matki, do której chciałem wsadzić swój nos, żadnych dokumentów, nie wyłączając legitymacji partyjnej, którą, jak jakąś relikwię, przeszmuglowała do Svinstii. W każdym razie zawiadomienie do sądu, które wysłała Britt M. jest niezwykle interesujące ze względu na to, iż choć wiedziała, że stara Ruzenka miała syna, przeszła nad tym faktem bez mrugnięcia okiem i podała sądowi jedynie kontakt na córkę. W jakimś państwie prawa, wyleciałaby z pracy; nie w Svinstii. Jakby nie było – takie zawiadomienie, które wysłała siostra do Britt M., ta zaś do sądu, ma być dostarczone sądowi w ciągu 3 miesięcy od dnia śmierci krewnego. Miruś z wysłaniem papierka czekała, co prawda, dokładnie 3 miesiące, ale słowem mi o tym nie wspomniała, choć taki termin ma służyć m.in. i temu, by krewni się w spokoju mogli dogadać, co i jak, w sprawie spadkowej. Szczwany lis z tej mojej siostruni, co? I jeszcze coś interesującego zawiera ten spis rzeczy: adres ojca. Siedział od 5 lat zamknięty (dzięki matce i córce) w zamkniętym zakładzie dla senilnych. Ten adres będzie potem bardzo ważnym dowodem kolejnych przekrętów Miruś i Misia Sianowskich. Od tamtego momentu kontaktuję się jedynie z Bengtem D, szefem wydziału ubezwłasnowolnień, który rozpoczyna poszukiwania opiekuna prawnego dla ojca i jednocześnie występuje do sądu o decyzję w tej sprawie. Sąd, w osobie Marianne Camitz, jedynej nieznanej mi osobiście urzędniczki w Svinstii (a było ich masa!), która mi zawsze szła na rękę. To dzięki niej ojciec dostał opiekuna i dzięki niej ja otrzymałem zaświadczenie lekarskie, stwierdzające, że ojciec cierpiał na senilną demencję nie od wczoraj czy przedwczoraj, a od 80tych lat XX wieku. Ten fakt nie miał jednak żadnego wpływu na niekorzystny dla mnie bieg wydarzeń. Bo jesteśmy w Svinstii, gdzie urzędas może zrobić tak albo siak i petent może mu skoczyć na ch-a (robhot 15 a,b,c,d). W międzyczasie, tzn. zanim Marianne C. podjęła swoją decyzję, Milusz, z pomocą Anny Gorsetov, pisze do sądu listy pełne oburzenia i kłamstw, które jednak wypłyną po śmierci ojca, a więc ani sąd, ani ja nic o tym nie wiedzieliśmy. Rzecz dotyczyła, oczywiście!, ilości pieniędzy w posiadaniu skołowanego taty, czy raczej jego córeczki, która je trzymała w swoich lepkich łapkach. Wylicza więc wszelkie możliwe konta i cyferki, ale słowem nie wspomina o swoim koncie w Lolsce, na które od 1994 roku, miesiąc w miesiąc wpływa lolska emerytura ojca (robhot 15 e). Niestety dopiero jego śmierć wyjawi wachlarz pomysłów, na które wpadają oboje, Miruś i Misio H. Sianowscy po to, by się jakoś uchronić przed możliwą wpadką.
Zacznę jednak od mojej rozległej korespondencji z lolskim ZUSem. Rozpocząłem ją ostatniego dnia października 2003 roku, a więc trochę ponad 2 tygodnie po śmierci ojca, a kończę prawie dokładnie rok później. Tyle czasu twa mi uzyskanie dokumentów, które powinienem był uzyskać zaraz po skonstatowaniu urzędu, iż jestem faktycznie synem swojego zmarłego ojca, beneficjanta ich urzędu. Moje kontakty z ZUSem prawie nigdy nie odbywają się bezpośrednio, a to z tej prostej przyczyny, że urzędniczki tej instytucji nie chcą spełniać moich próśb. Dopiero interwencja dyrektora departamentu gabinetu ministra blabla, pomaga mi w uzyskaniu na przykład dokumentu pt. Oświadczenie (robhot 15f), które Miruś z Misiem prokurują 9 miesięcy po decyzji svintijskiego sądu w sprawie opiekuna prawnego ojca. Jeszcze teraz mnie szlag trafia na samą myśl o pazerności tej ambasador demokracji, która uważa, że jest absolutnie w porządku, mimo decyzji sądu, podkradać pieniądze swojemu, ale nie tylko, ojcu. Jeśli ktoś życzy sobie dowodu kurestwa Miruś, oto on. Ojciec, który od lat nie potrafi się porozumieć z kimkolwiek w jakimkolwiek języku, „prosi” w Oświadczeniu o przesyłanie poczty na ich adres (bo przecież naprawdę mieszka w zakładzie, a tam po pocztę przychodzi Erik F., jego opiekun prawny; tego, to jasne, się boją i wolą skłamać kosztem godności ojca, niż dać się złapać z jego pieniędzmi na lolskim koncie), po czym ten pozbawiony władzy nad sobą ojciec „podpisuje się”, a ten „podpis” poświadcza konsul, który nigdy ojca na oczy nie widział. Już mówiłem jak się to odbywało, ale MSZ nigdy mi nie przyznał racji, choć ambasador przeczy innym pracownikom swych służb, kiedy twierdzi, że ojciec musiał podpisać się w konsulacie (robhot 16 a, b). Odręczny tekst Oświadczenia, to dzieło Misia, ale komputerowy tekst musiała wymyślić ambasador demokracji, Miruś. Zresztą nie pierwszy to raz, kiedy ojciec „pisze”, a konsulowie uwierzytelniają(robhot 16 c, d). W lipcu l995, a więc na początku całej afery, do akcji wkracza Anna Kasperowicz, którą „ojciec” upoważnia do odbioru jego emerytury. Ten biedak, który nie poznaje swojej rodziny, mieszka w domu bez klamek, „pisze” o Kasperowicz, jakby ją znał od dziecka(robhot 16 e). Jak się znali pisze sama Kasperowicz w liście do mnie; w ogóle się nie znali. Natychmiast po otrzymaniu tej bomby (robhot 16 f), napisałem do tej kobity i zagroziłem policją; chyba już o tym wspomniałem, a nawet ją cytowałem. Teraz dostarczam cały list, co mi tam(robhot 16 g). Aby czytelnik miał jako takie pojęcie, co szykowałem tej parce sępów ogryzających jeszcze żywego, choć bezrozumnego, człowieka, przekazuję list, który napisałem do pewnej dyrektor departamentu, z którą byłem w kontakcie, kiedy picze z ZUSu robiły mi wbrew. Tak! Chciałem ich udupić! Chciałem, żeby te ich numery wyszły na jaw i liczyłem na to, że listy do szych na wysokich stołkach mi w tym pomogą. Ni ch-ja, więc może teraz?(robhot 16 h) Z listu piczy Kasperowicz wiemy, że przestała być skrzynką pocztową w 1998 roku. Tak więc, nowy kłopot! Co robić? Nic takiego. Pisze się nowy list do ZUSu i prosi o przesyłanie poczty na adres siostry. Ale niby dlaczego? Przecież jeśli tata tak ładnie potrafi czytać i pisać, to dlaczego nie ma dostawać poczty na swój adres? Tego pytania sobie nikt w ZUSie nie zadał. Nawet pan Zawadka, taki wygadany i jeszcze w dodatku moralista jak się patrzy!, się nie potrudził umysłowo. (robhot 16 i) I na zakończenie list ZUSu, w którym urzędniczka poprawia swoje błędy z poprzedniej korespondencji, ale który zamiast wyjaśnić, jeszcze bardziej zaciemnia cały obraz sprawy. Przekazuję go tym, którzy mają zamiar wdać się z ZUSem w jakieś pertraktacje. A dla naszych Svinstijczyków, których rodzice, starzy muniści z kodeksem moralnym jak stąd dotąd, jak np Gietuchna P-ska, biorą lolskie emerytury, ale ich nie zgłaszają w svinstijskich urzędach podatkowych, mam kopię listu który wysłałem do sądu(robhot 16 k,l). Może już poskutkował? Co ja wiem? Przecież nie żyję!
Tak więc rzeczy matki znalazły się w rękach Miruś, dobrego człowieka dobrej woli, która tak przygotowała grunt, że nikt nie chciał wiedzieć o moim istnieniu. W domu, gdzie przebywał ojciec przez prawie 10 lat, a który dzielił z kilkunastoma innymi ciężkimi przypadkami Alzheimera, choć zostawiłem im swoje dane wraz z telefonami i adresami, gdzie zawsze mnie można złapać, NIGDY, nawet kiedy ojciec umierał, mnie NIKT o tym nie powiadomił. Dowiedziałem się o jego dwukrotnym prawie zejściu od pewnej ślicznej Słowaczki, która tam pracowała, a którą tata zawsze łapał za piersi, gdy się znalazła w pobliżu. Czasami dobrze jest mieć opinię odlota, żeby czegoś w życiu dopiąć. Rzecz jasna nie mieliśmy pojęcia, czy obłapywanie pracowniczek zakładu sprawiało mu przyjemność, czy były to tylko jakieś strzępy instynktu, działające same z siebie, niezależnie od delikwenta. Ojciec już od dawna nie posługiwał się koherentnym językiem, a te pohukiwania i jęki, których używał, nigdy nie zostały rozszyfrowane. Człowiek wie dziś więcej o „języku” wielorybów, niż gości takich domów jak Furan pod Kukholmem. Z jakichś powodów, człowiek chce poznać tajemnice największych ssaków, ale tajemnice ssaka, który zszedł na psy już go tak nie interesują. Mam propozycję. Dlaczego nie wsadzić paru alzheimerowców do oceanicznego akwarium i niech zaczną gadać swoim językiem z delfinami (na początek)? Może to nam coś wyjaśni? Nawet po jego śmierci, kiedy domagałem się wglądu do jego żurnalu chorobowego, nie dostąpiłem i tej łaski. Z jakichś dla mnie niezrozumiałych przyczyn byłem przez urzędasostwo traktowany jak obce ciało, jak parias, który nie ma żadnych praw, które jednak przysługują innym mieszkańcom Svinstii. Ojciec więc już nie żył i choć siostra nie miała już takich „praw” jak po śmierci matki, to jednak skorzystała z okazji, żeby znów stworzyć sytuację, która nie da mi żadnych możliwości dotarcia do rzeczy, na których mi zależało. Napisała do mnie list (robhot 17 a), który narzucił mi jej wolę, kompletnie omijając jakąkolwiek przeszkodę w postaci choćby interwencji opiekuna prawnego. Nawet nie mam czasu na porozumienie się z Bengtem D., mieszkam w innym mieście i następnego dnia mam się stawić w Furan. Gdybym nie był od lat w tym piekielnym stresie, zażądałbym dojścia do rzeczy, o których istnieniu wiem już choćby dlatego, że sam je ojcu ofiarowałem. Ale nie zrobiłem tego, jak i tysiąca innych rzeczy. Ok. Wziąłem posążek Buddy, prezent od Marka T. z sąsiedniego domu, który go chyba ukradł w Wietnamie albo Korei, gdzie przebywał jakiś czas. W przeciwieństwie do ojca, zrobił na emigracji wielką karierę, a jego nazwisko widnieje pod tysiącami artykułów o rozbrojeniu wydawanych przez ONZ. Ojciec się zaciął na jakichś munistycznych pierdołach i koła nie wymyślił. Do tych jego bazgrołów chciałem się dostać, ale Miruś ich nie przyniosła do Furan (robhot 18 a). Bo wszystko, co tam się znalazło oczywiście najpierw musiała sama dostarczyć. Taka cwana. Nie zostawiła paru azjatyckich drobiazgów, które jednak kiedyś tam były, bo je tam widziałem. Te zwinęła. Nie zostawiła śladu po jakimkolwiek dokumencie z podpisem ojca, bo...wiadomo, jego podpis najświeższej daty mógłby ich rozłożyć na łopatki. Jednym słowem zachowała się jak szmata, bo szmatą jest. Chciałem się też dostać do taśm z nagraniem rozmów, jakie przeprowadził z Julkiem Majskim, więźniem gułagu (15 lat), który po powrocie do Lolski, dalej był, czym zawsze był – prawowiernym munistą. Niestety, taśm nie było. Z jakichś niewiadomych przyczyn jednak zostawiła notesik ojca, w którym próbował sił w swoim podpisie, ale z fatalnym rezultatem (robhot 18 b). Nie przywiązuję wagi do rzeczy; Buddę oddałem prawie natychmiast znajomemu. Ale dokumenty związane z rodziną – tego chciałem, ale nic z tego nie uzyskałem. Wszystko wzięła ta szmalcownicza, katolicka rodzinka. Szlag by ich trafił!
Więc, kim był mój ojciec, zanim wstąpił do ułudnej krainy szaleństwa? Na moje supozycje nie posiadam żadnych dowodów, ale jestem prawie pewien, że był agentem służb. Nie wiem czyim, na pewno politycznym, więc raczej wywiad, niż ubecja. Wspominałem, że rekomendował Aleksandra W. do esbecji w 1957 roku. Wykładał w Wojskowej Akademii Politycznej (Miruś o tym nie wspomina, jak i Misio nie wspomina, że jedyna pomaturalna szkoła, którą – chyba – skończył, to studium nauczycielskie. Jego magisterium, to prezent od luminalu lolskiego dziennikarstwa, Stefana B.), gdzie kształcili się – wiadomo kto. Był idealnym trybikiem munistycznej lokomotywy dziejów; nie miał własnych ambicji politycznych; nie chciał być ani ministrem ani ambasadorem, choć, gdyby chciał, mógł być i jednym, i drugim. Matka miała nadzieję, że stanie się którymś z nich i co raz to go do czegoś namawiała. Alenka M., kiedy już wiedziała, że wiem o jej love affair z ojcem od matki, przestała jej bronić i zaczęły się jej „przypominać” różne horrory o matce, których by nie zdradziła, gdyby sama nie poczuła się zdradzona. Taka już jest dola nie tylko kobiety, ale i człowieka, a nawet robola-pijusa. W „naszym” domu w Awie, piętro nad nami, mieszkał, a właściwie tylko czasami pomieszkiwał pan Tykociński, znany lolski szpieg, który po ucieczce Światły, sam też uciekł. Ojciec się z nim, kiedy tamten się pojawiał w stolicy, często widywał. O czymś debatowali, ale o czym? Może ojciec, o którym przyszywany wuj, płk Pietrzykowski, twierdził, że w razie wojny, byłby generałem, był właśnie tą koneksją z władzą, której tłusty agent przekazywał tą drogą, co miał do przekazania? Nie mam pojęcia! Kiedyś próbowałem się dostać do jego teczek w IPN, ale po pierwsze napisano mi, że nie był osobą poszkodowaną (no to było mi od początku jasne!), więc teczki nie ma, a po drugie, teczki sprzed 1956 roku są objęte klauzulą tajności. Ciekawe dlaczego? Wystarczyło jednak, by do władzy doszli pogrobowcy Mułki, żeby klauzula tajności przestała być tajna, gdy w grę wchodziła jedynie słuszna wojna z wrogami politycznymi. Czy ojciec miał wrogów? Sam spotkałem paru, ale to byli londyńscy Ici, którzy mówili, że ojciec był wrogiem Itów! Gdyby tak na te sprawy patrzyli Lolacy, wtedy nie byłoby żadnych problemów; ale nigdy tak nie będzie, nie oszukujmy się. Ojciec umiał zyskiwać sympatię ludzi o różnych zapatrywaniach politycznych. Być może przeszedł jakąś szkołę, a może miał po prostu talent? Nie da się ukryć – był sympatycznym gościem, ale niestety nie dla mnie. Miał do mnie jakieś pretensje. Może o Stenię, a może o coś innego? Pewnie chciał, żebym poszedł w jego ślady, no, ale do tego trzeba mieć talent. Jego córka została dobrym człowiekiem dobrej woli, i to powinno mu wystarczyć. Tak to już w niektórych rodzinach jest. Weźmy jako przykład rodzinę ex ministra spraw zagranicznych Stefana M. Pisałem już o nim (i do niego), ale mogę powtórzyć. Miał siostrę, Irenkę, która chyba też jakoś nie pasowała do tej wykwintnej rodziny, bo popełniła samobójstwo. Było to bardzo nieoczekiwane (no, kto by pomyślał!),ale nawet ekspert od stresu, syn tej dziewki Gietuchny P-skiej, z łatwością postawiłby jedynie słuszną diagnozę, gdyby poznał rozkład sił w tamtej rodzinie. To był podobny układ, co i u nas, tyle że tam młodsza siostra brata, a tu młodszy brat siostry. I tu i tam starsze rodzeństwo chciało iść w ślady tatków, którzy szli śladem Wielkiego Żelazka, a młodsze miało to gdzieś. U nas dodatkowym elementem stresowym była obecność tej kurwy z piekła rodem, gosposi Heli. Nie tylko rozdzielała kuksańce, ale dodatkowo wprowadziła niebywały chaos w sferze uznawanych ówcześnie w naszym domu wartości. Z jednej strony, ustabilizowany świat wiary w jedynie słuszną sprawę, wszechświatowy pokój i szczęśliwość, ale z drugiej świat, gdzie naczelną postacią był jakiś rozpięty na krzyżu facet, który miał być jedynym, który nas mógł uratować przed piekielnym ogniem. Z jednej strony więc mieliśmy być, jak nasi rodzice, walczącymi ateistami, ale z drugiej, nienawidzącymi Itów, religijnymi fanatykami. Milusz już wtedy potrafiła jakoś te sprzeczne ze sobą wartości pogodzić i dla Heli być fanatyczną katoliczką, a dla rodziców, bezwzględną ateistką. Przy okazji, do każdego kuksańca gospochy, dodawała co najmniej jednego i ona, łącząc tak niejako przyjemne z pożytecznym, bo biła mnie dla swojej przyjemności, ale jednocześnie pokazywała Heli, że jest z nią solidarna (Już wtedy! Ta solidarność!). W ten sposób (nie zapominajmy też o matce, która trzymała mnie pod specjalnym nadzorem od czasu deklaracji ojca, że koniec z miłością, czyli od 1948 roku; co za fatalny zbieg okoliczności, że byłem już na świecie!) co raz to zapadałem na jakieś dziwne przypadłości, a jakaś, chyba hormonalna, ale nigdy żadna diagnoza nie została postawiona, unieruchomiła mnie w szpitalu na 3 długie miesiące. Ojciec nie pojawił się u mnie ani razu. Matka bywała, ale czas spędzała u lekarki, skądinąd jej dobrej znajomej, Stefy S., długoletniej kochanki pewnego znanego lolskiego dyrygenta. Wielki Żelazko już był chyba wmurowany w ścianę Kremla, a władzę w kraju objął przaśny Mułka, który 12 lat późnej puści nas do Svinstii. A Helę, Helę zastąpiła przeurocza pani Maria, która odwiedzała mnie w szpitalu i opowiadała o swoim życiu na mazowszańskiej wsi. To chyba zaważyło na fakcie pozbycia się pani Marii przez zawistną i parszywą matkę moją. Te tarcia i utarczki rodzinne naznaczają nas często na całe życie. Mnie naznaczył ambiwalencją w stosunkach z ludźmi, siostrę pewnością, że ma do spełnienia dziejową misję. Ja raczej się wycofuję z pola widzenia, ona musi być widziana i podziwiana. Dochodzi do tego różnica płci. Jest kobietą i do tego kobietą, z którą i ja miałem do czynienia, choć wtedy jeszcze nie była kobietą. I ona, jak ja, chciała przejść przez wszystkie możliwe łóżka, i nawet wydawało mi się, że porozumienie w tej materii mogłoby stanowić platformę porozumienia w innych. Niestety, tak się nie stało. Przypomniałem sobie jeszcze jedną ciekawostkę, o której Milusz w swojej spowiedzi pt. „Emigrantka. Dowód tożsamości” w ogóle nie wspomina, a to fakt, że w połowie lat 70tych otrzymała za zasługi (ale jakie?) krzyż zasługi. Nie zdziwiłbym się, gdyby kiedyś wyszło na jaw, że była w partii. Jej próby kopiowania kariery ojca, niemożliwe do spełnienia (w końcu była przecie tylko kobitą), doprowadziły wręcz do tego, że w czasie berlińskiego spotkania zapodała, że będzie studiowała historię. Oczywiście - nic z tego. W tym samym sprawozdaniu Misio melduje, że nie tylko będzie studiował historię, ale wręcz zrobi doktorat u Herbsta i zacznie pracować w PANie. Hohoho, jak mówi Santa Claus.

Tymczasem w robhotelu dzieją się straszne rzeczy, które jedynie dowodzą, że człowiek jest, jaki jest i żadne międzynarodowe kongresy tego faktu nie zmienią. Jak wszędzie nawiązują się więzy przyjaźni i te powodują, że człowiek, chcąc nie chcąc, wchodzi w konflikt z ludźmi, którzy nawiązują więzy przyjaźni z innymi ludźmi, którzy z naszymi ludźmi mają jakiś niezałatwiony problem. W hotelu odchodzą regularne wojny, ludzie biją się z byle powodu, choć głównym powodem jest oczywiście gorzała. „Co mam robić,” zapytał mnie pan Marek, „kiedy gorzała lubi mnie i ja lubię gorzałę?” Rzecz jasna zdanie przetkane było wszelkiego rodzaju intensyfikatorami, ale ja je wyrzucam, by myśl stała się jasna i oczywista. Sprawa tu właściwie niemożliwa. Połapać się, o czym dywagują panowie po paru głębszych, jest rzeczą praktycznie niemożliwą. Wsadzić w ten ul jakiegoś dekonstruktywistę, niechby i był to nawet Leopold N-ger z Andersem B-gardem i założę się, że po paru godzinach już by mieli pomysł na jakąś rozprawkę np pt „Możność w niemożności; dychotomia jednoznaczności w wieloznaczności.” Niewykluczone, że nie zdążyliby się nacieszyć potencjami dyskursu, kiedy obaj dostaliby w nos i na tym by się zabawa skończyła. Taka byłaby zresztą moja nadzieja. Ale w ulu siedzę ja, nie oni i to ja muszę lawirować między TAK moich kumpli i NIE ich wrogów. Nie jest letko! Kurwa! Ja pierdolę! I jednocześnie nie mogę się opędzić od wspomnień nie tylko dzieciństwa, ale i wieku mniej więcej dojrzałego, kiedy ojciec wciąż wierzył w przodującą rolę klasy robotniczej. Gdyby znał choć jednego, prawdziwego, konkretnego robola! Gdyby, zamiast upijać potencjalnych angło-amierikanskich przyjaciół kraju rad, zamieszkał na 2 tygodnie w Ząbkach, może odechciałoby mu się debatować o wyższości nad niższością i zająłby się czymś bardziej konkretnym? No, kurwa, może, ale chuj go wie! On w pizdę jebany nie miał kurwa innej kurwa recepty niż kurwa tą właśnie. Myślał kurwa, że kurwa ratuje kurwa pierdolony świat przed nuklearną kurwa katastrofą, a taki chuj! Gotował kurwa sam nuklearna katastrofę kurwa światu! I jeszcze kurwa chciałbym kurwa zrozumieć tą kurwę kurwa Miruś! Ta kurwa to kurwa dla mnie kurwa kompletna kurwa zagadka! Bo życie już kurwa takie w pizdę jebaną jest, że przeżyje kurwa tylko jakiś jebany skurwysyn. Człowiek kurwa słaby, nie ma kurwa szans! I chuj mu jebany w dupę!
Do jakiejś 5 po południu jest w robohotelu Ok, ale potem nie ma spokoju czasami do 3-4 nad ranem i to niekoniecznie w piątki i soboty. Ludzie muszą sobie wygarnąć prawdę o życiu, o kobietach, o przeszłości, o Słowianach i Itach, o miłości do matki i nienawiści do ojca robola-pijusa;i nie ma przed nimi ratunku. Mało tego. I ty, ty, biedny, przypadkowy gościu robolhotelu musisz się włączyć w ten dyskurs, którego kropką na „i” może być pogotowie na sygnale, policja, przesłuchania, strach. Panuje tu jakaś forma anarchii, nad którą próbuje zapanować pan Zdzichu, administrator interesów właściciela tego przybytku, który prędzej czy później skończy jako kupa popiołu, ale i on się czasami nawali z gośćmi hotelu i wtedy nie odróżnisz Ździcha od nie-Ździcha. Wszyscy się przekrzykują, każdy chce zapanować nad innymi, orzec ostateczny werdykt w jakiejkolwiek sprawie, byleby być na górze!, mieć kurwa rację! Dyskurs tu odchodzi ostry, ale to nie ONZ czy spotkanie ambasadorów demokracji w Kukholmie. Efekt jednak, a o to przecież kurwa biega, efekt więc kurwa jego w dupę mać, jest kurwa ten sam. Wszyscy kurwa mają rację i nikt kurwa nie ma racji i tak się ten kurwa dyskurs może toczyć aż do kurwa końca świata. Jak kurwa w życiu wyższych sfer, tyle że kurwa dopieprzone tymi kurwami i chujami, jak najlepszymi kurwa korzeniami, bez których się ten kurwa język wydaje kurwa jakiś biedny, no nie, kurwa? Tak kurwa jest. Do tego połowa gości ma tu swoje telewizory i w związku z tym z połowy pokoi dochodzą wielokanałowe odgłosy seriali, wiadomości, programów dla dzieci (jest tu rodzina z dzieckiem; czego się tu nauczy, zostanie mu kurwa na całe życie!) i pornoli z wideokaset. Skupić się tu kurwa nie można! Kiedyś poszedłem do sąsiada z prośbą o ściszenie dźwięku i miałem kurwa szczęście, że w mordę jebane, uszedłem z życiem! Ludzie są tu po prostu nieobliczalni! Wystarczy, że popatrzysz na takiego jednego z drugim jakoś kurwa nie tak i od razu kurwa słyszysz, co kurwa się tak gapisz? Chcesz kurwa w mordę? No, chodź kurwa to ci przypierdolę! Eee, nieee, machasz ręką i jak najszybciej wracasz do swojego pokoju, i zamykasz na 100 spustów. Kiedyś, jeszcze za mojego życia w Lolsce, znałem paru takich jak oni i nawet dobrze się z nimi bawiłem. Byłem jednak młody i ich zagrywki dodawały mi animuszu. Taki Olek O-sa, który pod kinem Moskwa dał w mordę milicjantowi w budce! Założył się o sto złotych i wygrał. Uciekł z miejsca czynu i tyle go widzieli. Pół godziny potem przepijaliśmy jego wygraną w Świteziance. Jego brat był do rany przyłóż porządnym człowiekiem, członkiem partii i w ogóle przyszłościowy materiał. Tymczasem któregoś dnia wracając z jakiejś partyjnej bibki, wpadł pod tramwaj i na tym zakończył karierę. Jednak teraz w robhotelu ci chłopcy już mi nie dodawali animuszu!
Więc tak: W rodzinie Stefana M. prym oczywiście wiódł ojciec Stefana, też Stefan. Jego żona, matka Stefana i Irenki, o ile mnie pamięć nie myli, Hanka M,. była piękną kobietą, akurat na rauty w siedzibie lolskiej delegacji ONZ w Genewie, której Stefan M.sr. przewodniczył. Był podobny do Mołotowa i niektórzy go z nim mylili, choć powodów już żadnych po temu nie było. Stefan M. jr. był poważnym dzieckiem, a właściwie teenagerem (pamiętam go z 1959), zawsze z książką w rękach albo pod pachą. Jego siostra, ta nieszczęsna Irenka, była, tak ją pamiętam, roześmianą trzpiotką, o której nigdy bym nie powiedział, że popełni samobójstwo. Pozory, jak wiadomo, mylą. Ojciec Stefana rozmawiał z synem jak z poważnym partnerem, przeważnie po francusku; córeczkę brał na kolana i traktował jak dziecko. Nie wiem, co się tam działo, ale mogę się domyślać, że też chciała, żeby ją tata traktował poważnie, jak brata. Brat jednak był zatopiony w lekturze o przyczynach rewolucji, bodajże francuskiej, podczas gdy ona, tryskająca humorem, nie miała odpowiednich ambicji, czy co? Nic więc dziwnego, że ją tata traktował per noga. Taka sytuacja musiała ustalić pewną rutynę życia rodzinnego (znam to z autopsji) i to zapewne było przyczyną, może nie jedyną, dramatycznego zejścia siostry Stefana M., tryskającej humorem trzpiotki, Irenki M. I ja kiedyś spróbowałem tego owocu; niestety bez skutku. Ojciec napisał wtedy do swojego brata: „To jest szantaż. Ja temu szantażowi nie ulegnę.” Ozio pokazał mi ten list i zapytał: „Ale o co chodzi?” Nie wiedziałem, o co chodziło. Gdyby przed Duńkiem (zdrobnienie Dawida, którym był od urodzenia) postawić zalanego robola z kielnią w ręku, on uznałby, że to miraż. Przecież to niemożliwe, żeby lolski robotnik, którego on wiedzie ku nowemu, wspaniałemu światu, był po prostu zachlanym robolem! Prawdą było jedynie to, co się działo w głowie tego wychowawcy kadr partyjno-wywiadowczych. Obiektywnie rzecz biorąc. NO KURWA! A kiedyś, miałem może 9-10 lat, zawiózł mnie i siostrę na wieś do pani Marii. Była wspaniałą kobietą, chyba wdową, a w każdym razie bez męża. Miała 2 synów, jeden mieszkał z nią, a drugiego władza ludowa, za jakieś niesprecyzowane przestępstwo przeciwko jej istotnym interesom, posłała do kopalni. Była niebrzydką kobietą z kruczoczarnymi włosami zawsze uplecionymi w gruby warkocz. Chodząca łagodność. Na wsi panował niesłychany brud, a w jej chacie nie było podłogi, tylko klepisko. Nie było elektryczności. Po jakimś tygodniu dostałem na wewnętrznej stronie obu dłoni ropne wrzody wielkości kurzych jaj. Jakiś oblatany katolik, np. Stanisław M., mógłby zobaczyć w nich stygmaty. Maria, nie zwlekając, pobiegła do sołtysa i zatelefonowała do ojca. Najbliższy lekarz był w Awie, więc ojciec musiałby przyjechać i mnie tam wziąć. Coś jednak ważniejszego mu wyskoczyło i ja musiałem poczekać do następnego dnia. Nie mogłem nic robić; ani zgiąć palców, ani się podrapać. Fakt, że zapamiętałem tę historię, też mówi sam za siebie. Cały pomysł był oczywiście poroniony: Dzieci ickiego partyjniaka zostawione na pastwę losu gdzieś na zabitej dechami wiosce. Gdzie ten Kahan miał głowę? Sam był posiadaczem małego walthera, ale dzieci zostawił jedynie pod opieką kobiety, na wsi, gdzie się koty, dla zabawy, przywiązywało do cepa i waliło o ziemię, aż nie wyzionęły ducha. Kompletny POJEB! Nic z tej Lolski nie rozumiał i wierzył w cuda. Co za DEBIL! Pamiętam jeszcze coś, co stawia go w jeszcze gorszym świetle, bo rzecz się działa z 5 lat wcześniej. Wziął mnie z sobą na jakąś ważną partyjną konferencję w Krynicy. Pojechaliśmy pociągiem zapchanym do maksimum lolskim ludem i całą drogę przesiedziałem na walizce, którą ojcu udało się umieścić na podłodze w korytarzu. To nie były czasy Mułki, tylko wczesnego Bieruta i te jazdy w pociągach nie należały do najbezpieczniejszych. Ojciec jednak tego jakby w ogóle nie brał pod uwagę. Co sobie właściwie myślał? Nie mam pojęcia. Inna zastanawiająca sprawa: Jak to się stało, że jego koledzy emigracyjni siadywali za kratki, ale jemu włos z głowy nie spadł? Nie był, co prawda, w Hiszpanii, jak Toruńczyk czy Złotówka...Ach Złotówka! Od razu przypomina mi się Lżebietka...O tym wtedy, kiedy rżnąłem ją 50 metrów od mieszkania jej męża, agenta bezpieki, Edwarda N., nie wiedziałem; ale on już wiedział! Lżeunia biegała czasami do swojej przyjaciółki, Mai Z. i tam odstawiała ówcześnie nieznane szerszej publiczności lesbijskie rytuały. Kto by pomyślał? Nie ja! Gdybym wiedział, wywaliłbym na zbity pysk z mieszkanka na Sandomierskiej 21, gdzie i Adam T. smalił do niej cholewki, choć już mieszkał ze swoją młodą żonką piętro wyżej. To była niezwykle podniecająca istota, ta Lżetka N., z domu W, a później S-gh. Jakiś arab z Libii, napisał do niej list miłosny własną (chyba; mam nadzieję, choć z arabami nigdy nie wiadomo!) krwią. Nie zdziwiłbym się, gdyby się nazywał Kadafi, choć to podobno pedał. A może właśnie dlatego? Więc wszystko na nic! Lata obsesyjnego przywiązania już choćby do samego imienia, stracone?! Te rajstopy, które wysyłałem do Lolski, przetarte w kroczu Mai Z.?! Rzygać się chce! No kurwa! Dlaczego mi o tym opowiedziała? Sama dewiantka, od razu wszyscy mają być? Bo zostawiłem ją na pastwę losu, a Maja Z. zaopiekowała się opuszczoną, okazuje się, lesbą(!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!) o aksamitnej skórze i wysublimowanym intelekcie. Ale pieniądze brała ode mnie, nie od córki generała w stanie spoczynku. Mój sierżant szalał! Za późno! Generał! Pewnie od spraw politycznych, a jedyne bitwy, w których brał udział, to pojedynki z żyletką rano przy goleniu. Co mi z tego?! Ty lesbo! wrzasnął na nią jej prawowity (bo wróciła do niego; ktoś musiał płacić za jej zachcianki!) i trzasnął na odlew w twarz. Pewnie i jemu opowiedziała o córce gen. Wiktora Z. Sam bym to zrobił, ale byłem już w Zraelu i przestałem słać swoją dziesięcinę. Generał! Ciekawe, jak zdobył tego wężyka; może zrąbał go jakiś marszałek? Kuropieska – to był prawdziwy generał! To rozumiem! I sadystka w dodatku! Niby każde ukąśnięcie w suteczkę albo pizdeczkę, powinno było być karane przynajmniej dybami, ale opowiedzenie o swoich lesbijskich skokach w bok podstarzałemu kochankowi, który już nic w życiu nie potrafił zmienić, to było jak najbardziej koszerne! Nic szacunku dla siwego włosa, nawet u sierżanta na zapiecku. Szuja! Blać-prostytutka, jak mawiał pewien białoruski parin. Co gorsza, szlajała się z Mają Z. i po powrocie do Lolski, jeszcze jako małżonka Georga S-gha, arabskiego katolika, którego naturalnie opuściła w biedzie, choć wciąż oddawała swe ztłustłe ciało, gdy zawitał do stolicy Lolski. Ciekawe, czy lizała się najpierw z Mają Z., tłustą córką generała, który pewnie nie odróżniał pistoletu od rewolweru, czy szła do łóżka z Ryszardem? A ja? Ja? Który w kolejce byłem? Przed, czy za? Te kobity! Manipulują nami, jak marionetkami. Bóg, jeśli jest, powinien coś z tym fantem zrobić. Pasy cnoty...No, ale to dobre tylko w stosunkach damsko-męskich; lesby sobie poradzą. Kiedyś mi Lżeta zaproponowała, że zademonstruje, jak się kochała z Mają Z. Kto by pomyślał, że ta wysublimowana, choć już trochę przy tuszy, kobietka będzie zdolna do tak perwersyjnych pomysłów?! Zgodziłem się, choć uważałem, że dałem się wmanipulować w jakąś bardzo niekoszerną grę. No, nie powiem! Wylizała mi wszystko, co się dało i na koniec zrobiła świderka. Od razu pomyślałem o mojej krótkotrwałej żonie, Katce M. Czyżby i ona praktykowała u jakiejś węgierskiej Mai Z.? Nie było mi wcale tak przyjemnie! Ale to po fakcie.
Siedziałem w robolhotelu i zastanawiałem, czy nie zadzwonić do Mai Z. z propozycją jakiegoś małego jebanka. Jest trochę młodsza ode mnie, a moim marzeniem od zawsze był stosuneczek z jaką wyuzdaną lesbą, i to taką, co nie idzie na skróty z facetami! Jakąś 100%! Dałbym jej za tamte rajstopy i w ogóle za kurwa całokształt!
Mało co się dzieje. Każdy dzień jest powtórzeniem poprzedniego i ta rutyna przyszpila człowieka do Ząbek, jakby były centrum uwagi świata. Nie odołała jej nawet jedyna kobieta pomieszkująca na półpiętrze, Ewa z Mazur. Za jedną ścianą ma śmierdzący pociągowo sraczyk, a za drugą 4 permanentnie schlanych roboli, którym firma opłaca klitkę na max 2 osoby, więc niejako zmusza, żeby niemal spali jeden na drugim; właściciel dostaje do ręki 1600 na miesiąc i zaciera swoje lepkie kapitalistyczne łapki. Ewa więc, kobieta po 30tce, która byłaby niebrzydka, gdyby nie monstrualnej wielkości nos, zawitała do stolicy w poszukiwaniu godnego życia i pracy znad jakiegoś jeziora. Pracę znalazła w restauracji, gdzie zmywa gary, ale godne życie, jak na razie (bo i gdzie? tu?) ją skrzętnie omija. Chciałaby zamieszkać w kawalerce za 800 złotych, stać ją kurwa! (klnie jak szewc), ale nie może takiej znaleźć (i nie znajdzie). Co raz to któryś jej kurwa przyrzeka, że załatwi, nie ma sprawy, ale kurwa tylko chuja umoczy, a potem dalej kurwa to samo. Właśnie - nie odołała. Przyjechała tu parę miesięcy temu i w ciągu tych kilkudziesięciu dni tak naszpikowała swój język tymi wszystkimi intensyfikatorami, że bez nich nie ma właściwie nic do powiedzenia. Zaczęła pić, jak jakiś robol-pijus prosto z opowiadania mojej siostry, a czasami nawet, jak prawdziwy budowlaniec, rzygnie na schodach i zamiast w swoim łóżku, zaśnie na sedesie. W pokoju Grześka, który przepił ojcowską fortunę, Ewa krzyczy o niesprawiedliwości, ale zanim wypowie to słowo, wyleci z niej ze 100 chujów i 50 kurew. Życzę jej jak najlepiej, ale jednocześnie kurwa wątpię, czy się jej kurwa uda zrealizować to marzenie kurwa lepszego kurwa i kurwa godniejszego kurwa życia. Taka jest kurwa niestety prawda!

Czarne myśli mnie nachodzą. Po diabła żyję? Wszystko, co wydawałoby się pojmie byle głupiec, nie zostało pojęte. Czyżbym był paranoikiem i wierzył w coś, czego nie ma? Ten zmasowany atak na mnie, jako agresora, a przecież w tej aferze jest tylko jedna sprawa ważna, a to, kradzież pieniędzy, które miały być podzielone miedzy nas dwoje. Fałszowanie podpisu ojca. Kłamstwa do sądu. Nie wystarczy? Więc, dlaczego ja przegrałem, a ta szmalcownicza banda wygrała? I ten chuj Decymetr; kompletnie zwariował, ale magia marca trwa. Legenda marca, my ass. Czasami patrzę na siebie jak na kliniczny przypadek, ale tymczasem siedzę w lolskim robolhotelu, w Ząbkach pod Awą, i zastanawiam nad tym, co robić dalej. Jestem w kompletnej kropce! W dodatku przestałem palić! Już nie mogłem dalej. Nie dało się oddychać i w ogóle była szansa, że uduszę się tym kaszlem. To było faktycznie scary. Przypomniała mi się Kveta C., która się tak wykończyła, kicking the bucket while caughing the hell out of the household. Moje myśli obracają się już tylko wokół moich klęsk. Co prawda nigdy nie byłem żadnym wodzem, więc poza klęskami nie zapisałem sobie żadnego zwycięstwa, ale faktycznie nie wiem, jak skierować tok myśli na coś innego, niż tą szmatte z Taby i cały jej szmalcowniczy dwór. Nie mam nikogo. Czasami nie mogę się pozbawić uczucia, że czuję, jak cieszy się z tego, że się jej udał taki hat trick. I przypomina mi się scenka z platformy w T., kiedy siedziała na ławce w oczekiwaniu na pociąg, ja stałem może 10 metrów dalej, ale cały czas się na nią gapiłem i marzył mi się jakiś nagły atak serca, który by ją powalił martwą na ziemię. Tymczasem pociąg nadjechał, a ona, dotychczas udająca, że mnie nie widzi, podeszła do drzwi wagonu i triumfująco na mnie spojrzała. Tak tylko potrafi patrzeć kobieta, która zwyciężyła w jakiejś długotrwałej wojnie. To było spojrzenie, które jest dodatkowym powodem mojej frustracji. Czasami już się zbieram, żeby kupić bilet, jechać do T., znaleźć ten dom, chwile odczekać, a potem...Frustracja jest powodem tysiąca i jednej zbrodni, to wiem w 100%. Więc to ich zadowolenie z życia mnie frustruje, bo w końcu moim kosztem! Wszystko się da przeliczyć na pieniądze! Więc te myśli...Szczególnie tu właśnie. Tego miejsca nie powstydziłby się jakiś scenarzysta filmowego horroru albo niechby i zawitała tu Emigrantka, by skorygować już skorygowaną myśl o robolach pijusach. Piją, i to jak! Zresztą nie tylko robole, bo trafiają się tu inteligenci, ale oni też chleją. Jestem właściwe jedyny, który w zasadzie nie pije, ale wczoraj np. wypiłem z szefem, panem Zdzichem, który ten bajzel trzyma w jako takim stanie, brudzia i dziś już mi się absolutnie nic nie chce. I właśnie te czarne myśli chyba z tego powodu. Alkohol to mój wróg, niestety. Kiedyś, ach, kiedyś było inaczej i dużo przyjemniej. Nikt nie wylewał za kołnierz, a i piękny seks był po paru wódkach! Nawet Lżbietka wlewała w siebie, a potem nadstawiała tyłeczek. Tylko z tobą, mawiała, się tak rozluźniam. Były czasy! Zaczęły mi się śnic dziwne sny, bo dużo śpię, choć Awa na wyciągniecie ręki. Jednak skomplikowany dojazd i miasto w ogóle mnie niczym nie przyciąga. Nie mam tam nikogo. Kompletnie się odseparowałem. Teraz, no, taki sen: Czytam w jakiejś książce, którą ciągnę od matki, która, wiem, że to matka, ale podobna do Aleny M. (te sny! kompletne szaleństwo!), tekst jest po angielsku, ale z jakichś przyczyn czytam to na głos po polsku. ”Dlaczego Heine popełnił samobójstwo? (nie popełnił, ale to jest sen, do cholery!) Miał mało myśli. Dużo ludzi, dużo myśli. Mało ludzi, mało myśli. On miał dużo...” I w tym momencie jakiś facet zaczął walić w drzwi sąsiada. Wstawaj Jacek, ty pijaku! Wstawaj! Jest robota! Mój sen w drzazgach oczywiście, no i ja wiem, że Jacka nie ma w pokoju, ale nie chce mi się wstawać. Mam nadzieje, że facet uzna, że Jacka nie ma i sobie pójdzie robić sam. Ale nie. Facet wali dalej i krzyczy na cały robolhotel, No kurwa Jacek, wstawaj kurwa, jest kurwa, co robić! Kto nie pracuje, ten kurwa nie je!(Ten slogan był mi skądinąd znany; ojciec, czasami bez związku, lubił go powtarzać, a jak już zapadł w azheimerowski trans, było to jedyne, co mógł bez zająknięcia wypowiedzieć). Więc wstałem, na pół przytomny otworzyłem drzwi i widzę Grześka, w pełnym rynsztunku, gotowego do wyjścia. „Jacek wyszedł,” powiadam. „Nie ma go. Zbudziłeś mnie, kurwa, a miałem kurwa, taki interesujący sen!” Też już kurwa, bez kurwy się nie mogę obejść! Co mi przypomina, że Ewa, którą tak jeszcze niedawno litowałem, wyprowadziła się, a na odchodnym posłała panu Ździchowi esemsa, który tylko pokazuje, co za element tu przemieszkuje: „Ty żydzie pierdolony pośle na ciebie inspektorów sanapidu (tak!) a jak nie to pośle znajomych żeby ci mordę skuli żydku jebany.” Ta idiotka, no, nie mam słów!, posłała esemesa ze swojego telefonu! Nie wierzyłem własnym oczom!
O Strachu ani słowa. Nie wiem, czy to dobrze, czy niedobrze. Niektórzy wiedzą, że jestem i ci nie poruszają przy mnie żadnych tematów lolsko-ickich, a inni, nie wiem; nic przy mnie w każdym razie. Dziwne, z tym natężeniem dyskusji w mediach. Jednak jakiś gość, jeden z tych, co jest na permanentnym rauszu, wszedł do kuchni i widząc mnie, zaczął gwizdać „Jeszcze Lolska nie zginęła”. Co za chuj! Nie zwracałem na niego uwagi, ale chciałem sprowokować jakąś wymianę zdań. Mogłem zapytać, czy nie powinien stać na baczność, no, ale nie zpytałem. Inna ciekawostka: W programie słownikowym takie interesujące spostrzeżenia. Np. „kurwa” jest uważane za wulgarne, „facet” za potoczne, „praw” za przestarzale, a „żydek”, „żydzioch” itp. przechodzi bez jakichkolwiek uwag kompsłownika...




                                                                   

















piątek, 11 września 2009

Muszę to wszystko zacząć od początku. Albo od końca. Nie, od końca nie, bo jeszcze koniec nie nastąpił. Więc od początku. Pochodzę z komunistycznej rodziny, urodziłem się jeszcze przed końcem wojny, prawdę powiedziawszy, 6 dni przed zakończeniem 2 wojny światowej w Europie. Urodziłem się w dobrym miejscu, nie w Polsce, więc moje szanse przeżycia były uzależnione jedynie od profesjonalności akuszerki i chęci matki w dokarmianiu mnie mlekiem z jej kolosalnych piersi. Zdaje się, że nie miała nic przeciwko temu, choć nasza późniejsza wzajemna niechęć mogła wynikać i z tego możliwego faktu, że mogłem ssać zbyt mocno zaciskając bezzębne (zupełnie jak dzisiaj!) dziąsła na jej sutce. Kto to może wiedzieć dziś, kiedy ona już od dawna nie żyje, a ja nic pamiętać nie mogę?
Mój ojciec byl stalinistą jak się patrzy. Wierzył w Stalina tak jak się wierzy w boga (piszę z małej litery, bom, jak i on za życia, ateistą) i chyba do konca swoich dni nie przestal wen wierzyc. Pamietam, ze kiedy bywalem z wizyta w zamknietym oddziale szpitala dla chorych na Alzheimera w T., i on przyjmowal mnie z aboslutna obojetnoscia, nie pamietajac nie tylko kim jestem ja, ale i nie wiedzac, kim byl i on sam, otoz wystarczylo, ze zagwizdalem piosnke, którą w tamtych, stalinowskich czasach, sam podspiewywal pod nosem: artilieristy, Stalin dał prikaz....zeby jego twarz nagle zajasniala jakims "blaskiem promienistym", a on niemal wrocil do swojego starego ja. Bylo to jednak jedynie tymczasowe, bo po chwili wracal do swojej pozycji absolutnego stuporu, z ktorego wychodził jedynie, kiedy panie pielegniarki pozwalaly mu sie macac po piersiach. Kraj w ktorym zamieszkal po przymusowej emigracji z Polski miał do chorych na Alzheimera lepszy stosunek niż do normalnych, jeszcze racjonalnych ludzi. Właściwie można powiedzieć, ze być chorym na Alzheimera w tamtym dziwnym kraju było jak dostąpić jakiejś nowej, lepszej, jakości w życiu. Dziwne, prawda? I mnie się tak zdaje, a w kolejnym odcinku opiszę, dlaczego właśnie tak mi się zdaje.

piątek, 8 maja 2009

tytul ten sam co zawsze

Probowalem znalezc wlasny blog,ale bez skutku. Dopiero zadeklarowana chec zalozenia blogu spowodowala objawienie sie przed nosem mojego wlasnego,juz zalozonego. Jak to sie dzieje? Czy ktos tajemnice tej niewiarygodnej cyberprzestrzeni jest w stanie mi wytlumaczyc? Watpie. Nie jestem w stanie zrozumiec duzo prostszych spraw,a co dopiero takiej sytuacji: Z niczego - nic. Czyli wszystko. Czyli...No,nie bede robil z igly widly. W koncu - jestem nieboszczyk,czy nie? Lece na zakupy,ale potem juz sensacja bedzie gonic sensacje. Jesli tylko odnajde tego bloga,co wcale nie jest takie pewne!

sobota, 2 maja 2009

Kolejny strzał w stopę. Zakładam blogi,mam już ich cala gromadke,ale jeszcze nie napisałem slowa. Tym razem mam zamiar się rozpisać. Od czego zaczac? Jestem nieboszczyk. Jak to się stalo? Po prostu się zagubiłem. Swiat rozrosl się do jakichś nieprawdopodobnych rozmiarów, a ja przestałem zwracać uwagę na jego nabrzmiałe jak sutki moich byłych kochanek kontury i pewnego słotnego poranka po prostu wyzionalem ducha. Zdarza się w najlepszych rodzinach,a co dopiero w takich jak moja. Bylem juz dosc stary i zaczynało mnie poważnie denerwować udawanie młodszego niz bylem w rzeczywistości. Wszyscy tak robili. Mnie to meczylo,no i nie mialem srodkow na zaspokajanie moich mlodzienczopodobnych chuci. Kobiety na mój widok juz nie przystawały lub zalotnie usmiechajac się i rozchylając uda podnosiły w kawiarni kieliszek porta do ust. A nawet jeśli,to mnie samego brzydził widok tych wiekowych nastolatek, których skora byla twarda jak walizka z tektury albo znów miękka jak roztopione mrozone truskawki. Ohyda!